Początek…
Kończy się
lato i wakacje, i kończy się – choć jeszcze tego nie wiemy – beztroskie i
pozbawione problemów (dopiero teraz to widzę) życie mojej rodziny – czyli mnie,
męża i dwóch ślicznych, zdolnych i dotychczas zdrowych córek.
Zaczynają
kończyć się upały, a moja młodsza 6 letnia córka nadal dużo pije i często
chodzi do toalety. Często też jest nadpobudliwa (dopiero teraz to widzę),
złości się i płacze. Po dwóch tygodniach stwierdzam: coś tu nie gra, może to
pęcherz? Biegnę więc z córką następnego dnia do pediatry nawet nie
podejrzewając, że pewien etap życia mojej rodziny – beztroski, łatwy i
przyjemny (dopiero teraz to widzę) właśnie minął bezpowrotnie. Potem – szybka
piłka: badanie cukru – 315 na czczo, szpital jeden, potem – karetka na sygnale,
szpital drugi – oddział diabetologiczny: kroplówka, płacz, badanie krwi, płacz,
diagnoza, płacz, zastrzyki z insuliny – na siłę i płacz, mierzenie cukru – na
siłę i płacz, ustalanie co Zosia zje, zastrzyk, niedobre – płacz, wmuszanie
jedzenia, płacz, strach, przerażenie, ……… O Boże, czy tak będzie teraz
wyglądało nasze życie?
Lekarze
mówią: cukrzyca typu 1. Nieuleczalna, insulinozależna, do końca życia. Moja
mała, kochana, niewinna, beztroska córeczka już nigdy nie będzie zdrowa. Patrzę
na Zosię i płaczę. Jedną noc, drugą, trzecią… W dzień – obojętność, rutyna,
zajęcia codzienne – jakoś leci. Przyjaciele mówią - odwaga i siła. Ja –
ucieczka w obojętność i dbanie o córeczkę. Nie myśleć. Działać. Myśleć i czuć =
cierpieć.
Minął
miesiąc. Od trzech tygodni jesteśmy w domu. Nie wiedziałam, że moje zdolności
matematyczne sprawią, że będę lepszą mamą. Rano – pobudka, mierzenie cukru,
planowanie śniadania: co Zosia zje, ważenie, obliczanie kalorii białek,
tłuszczy i węglowodanów – zły bilans. Przekonywanie Zosi, żeby zjadła mniej
jabłka, a więcej sera. Udało się. Obliczanie ilości insuliny, zastrzyk, je. Uf.
Trzeba namawiać i przekonywać, że ma zjeść wszystko. I tak 4-5 razy na dzień.
Pomiędzy tym planowanie wyjścia na plac zabaw, mierzenie cukru, po 45 min
mierzenie cukru, po wysiłku mierzenie cukru. W nocy – mierzenie cukru. Jak za
niski, dosładzanie, za wysoki – obserwacja i korekta, liczenie, obliczanie,
przeliczanie, liczenie, liczenie, liczenie…..
Ups, mam
drugą córkę Anię. Starszą, zdrową. Więcej wymagam, częściej krzyczę, mówię:
przecież Zosia jest chora, … STOP! Muszę poświęcać jej więcej czasu. Ona też
przeżywa chorobę siostry, posmutniała. Upewnia się: mamusiu, czy nasze życie
będzie wyglądało tak jak dawniej? Mówię: tak kochanie, zrobimy z tatą wszystko,
żeby tak było. Staram się. Ale częściej płaczę, jestem nerwowa, ciągle zajęta
lub po prostu nie mam siły. Nie. Nasze życie nigdy nie będzie takie, jak
dawniej. Teraz planujemy dzisiaj. Żeby było dobrze, w zgodzie, bez nerwów,
normalnie. Rachunkowo, algebraiczne, ale normalnie. Uf. Minął kolejny dzień.
Jutro będzie trochę łatwiej.
No i te
pytania Zosi. Mamusiu dlaczego ja akurat muszę mieć chorobę, której nie da się
wyleczyć? Płacz. Wzięłabyś tę chorobę za mnie, gdybyś mogła? Mówię tak, płacz.
Czemu Bóg pozwolił, żebym zachorowała? Płacz. Mamusiu ja nie chcę być chora
cale życie. Ja też nie chcę córeczko. Zrobię wszystko, żebyś żyła jak dawniej. Płacz,
bezsilność.
Po miesiącu
jest łatwiej? Nie wiem. Jakoś idzie z marszu. Dajemy radę. Ale smutek pozostał.
I algebra, zamiast spontaniczności. Spontanicznie tylko skacze Zosi glikemia i
robi z moją algebrą co chce.