piątek, 2 grudnia 2016

Wirusowy comeback i nowa lokatorka

Niestety wszystko wskazuje na to, że wraz ze zdiagnozowaniem cukrzycy (choć zaczynało się już wiosną) odporność Zosi w magiczny sposób wyparowała. Dwa tygodnie po zapaleniu oskrzeli cukry naszej córki poszybowały nocą do 347 i „uodporniły” się lekko na korekty. I tak dzień w dzień, punktualnie jak w szwajcarskim zegarku o godzinie 17 zaczynały przekraczać 200 mg/dL. Byliśmy przygotowani na najgorsze (ketony, szpital, gorączka itd.), tymczasem po dwóch dniach pojawił się lekki katarek i zaczęło wzrastać zapotrzebowanie na insulinę. Wczoraj organizm Zosi zaczął wygrywać tę walkę, była pierwsza noc „w cukrowej normie”, a dziś ciągle spadamy na pułap 47 - 60 i zmniejszamy przeliczniki. My z mężem przerażeni (do 47 spadła o 4 nad ranem), a Zosia w siódmym niebie, ciągle okazja skubnąć coś zakazanego: a to cukierek, a to kawałek czekolady, a to żelek, i wszystko „za darmo” (czyli bez zastrzyku). Swoją drogą, „plus” cukrzycy jest taki, że widać kiedy organizm zaczyna walkę z wirusem, kiedy wirus „wygrywa” na chwilę i pojawiają się typowe objawy, i kiedy wygrywać zaczyna organizm.
A poza tym – odliczamy czas do Mikołaja i Świąt, które nie będą gorsze, niż te poprzednie. Słodkości da się upiec z ksylitolem, poza tym po 4 miesiącach wszystko potrafię Zosi wyliczyć do posiłku i dobrze zbilansować. Wiem też, że im wcześniej, tym lepiej – czyli najlepsze frykasy  Zosia dostanie do śniadania, natomiast przy kolacji będzie się musiała zadowolić najwyżej extra opłatkiem.  A plusy? Mam dużo czasu na przygotowania i organizację Wigilii, nie będę musiała biegać miedzy pracą, a stoiskiem z karpiami i ogrodnikiem (widać, co najbardziej lubię w tych Świętach J ).

A tak przy okazji, po ochłonięciu z „cukrzycowego szoku” przeszłam z mężem podobne przewartościowanie, jak po narodzinach pierwszego dziecka. Pozmieniały mi się priorytety, ważniejsze dla mnie jest dziś niż jutro (a czasami planując np. wczasy różnie bywało), i wyleczyłam się z postawy „nie bo nie”. Przykłady? Ania (moja 10 letnia córka) od zawsze marzyła o zwierzątku. A ja już dawno przyjęłam postawę, że w bloku zwierzątka nie będzie, i koniec. Od września tego roku Ania zaczęła się opiekować szkolnymi koszatniczkami i pokochała szczególnie jedną, którą nazwała Dilajla. Dwa miesiące prosiła nas o możliwość zabrania jej do domu. W końcu napisała do mnie tak wzruszający list, że zmiękłam  i oprócz tego, że byłoby wygodniej i łatwiej, nie umiałam wymyślić żadnego argumentu na „nie”. A na „tak”? Mnóstwo. Choćby to, że wszystko przez pewien czas kręciło się wokół Zosi, a Ania? Poza tym też ciężko znosi chorobę Zosi, teraz mając swoją ukochaną Dilajlę, częściej ma okazję się zapomnieć. A ja też zżyłam się z koszką, jest bardzo cichutka, mądra i kontaktowa. Ja teraz więcej opiekuję się Zosią, a Ania – Dilajlą. To dla niej bardzo pouczające.


Podsumowując, czy nasze życie zmieniło się na gorsze? W sierpniu przysięgłabym, że tak. Teraz jestem pewna, że nie. Jest inaczej, ale dobrze. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz