Niestety
wszystko wskazuje na to, że wraz ze zdiagnozowaniem cukrzycy (choć zaczynało się
już wiosną) odporność Zosi w magiczny sposób wyparowała. Dwa tygodnie po
zapaleniu oskrzeli cukry naszej córki poszybowały nocą do 347 i „uodporniły” się
lekko na korekty. I tak dzień w dzień, punktualnie jak w szwajcarskim zegarku o
godzinie 17 zaczynały przekraczać 200 mg/dL. Byliśmy przygotowani na najgorsze
(ketony, szpital, gorączka itd.), tymczasem po dwóch dniach pojawił się lekki katarek
i zaczęło wzrastać zapotrzebowanie na insulinę. Wczoraj organizm Zosi zaczął wygrywać
tę walkę, była pierwsza noc „w cukrowej normie”, a dziś ciągle spadamy na pułap
47 - 60 i zmniejszamy przeliczniki. My z mężem przerażeni (do 47 spadła o 4 nad
ranem), a Zosia w siódmym niebie, ciągle okazja skubnąć coś zakazanego: a to
cukierek, a to kawałek czekolady, a to żelek, i wszystko „za darmo” (czyli bez
zastrzyku). Swoją drogą, „plus” cukrzycy jest taki, że widać kiedy organizm
zaczyna walkę z wirusem, kiedy wirus „wygrywa” na chwilę i pojawiają się typowe
objawy, i kiedy wygrywać zaczyna organizm.
A poza tym –
odliczamy czas do Mikołaja i Świąt, które nie będą gorsze, niż te poprzednie. Słodkości
da się upiec z ksylitolem, poza tym po 4 miesiącach wszystko potrafię Zosi wyliczyć
do posiłku i dobrze zbilansować. Wiem też, że im wcześniej, tym lepiej – czyli najlepsze
frykasy Zosia dostanie do śniadania,
natomiast przy kolacji będzie się musiała zadowolić najwyżej extra opłatkiem. A plusy? Mam dużo czasu na przygotowania i
organizację Wigilii, nie będę musiała biegać miedzy pracą, a stoiskiem z
karpiami i ogrodnikiem (widać, co najbardziej lubię w tych Świętach J ).
A tak przy
okazji, po ochłonięciu z „cukrzycowego szoku” przeszłam z mężem podobne przewartościowanie,
jak po narodzinach pierwszego dziecka. Pozmieniały mi się priorytety, ważniejsze
dla mnie jest dziś niż jutro (a czasami planując np. wczasy różnie bywało), i wyleczyłam
się z postawy „nie bo nie”. Przykłady? Ania (moja 10 letnia córka) od zawsze marzyła
o zwierzątku. A ja już dawno przyjęłam postawę, że w bloku zwierzątka nie będzie,
i koniec. Od września tego roku Ania zaczęła się opiekować szkolnymi koszatniczkami
i pokochała szczególnie jedną, którą nazwała Dilajla. Dwa miesiące prosiła nas
o możliwość zabrania jej do domu. W końcu napisała do mnie tak wzruszający
list, że zmiękłam i oprócz tego, że byłoby
wygodniej i łatwiej, nie umiałam wymyślić żadnego argumentu na „nie”. A na „tak”?
Mnóstwo. Choćby to, że wszystko przez pewien czas kręciło się wokół Zosi, a
Ania? Poza tym też ciężko znosi chorobę Zosi, teraz mając swoją ukochaną
Dilajlę, częściej ma okazję się zapomnieć. A ja też zżyłam się z koszką, jest
bardzo cichutka, mądra i kontaktowa. Ja teraz więcej opiekuję się Zosią, a Ania
– Dilajlą. To dla niej bardzo pouczające.
Podsumowując,
czy nasze życie zmieniło się na gorsze? W sierpniu przysięgłabym, że tak. Teraz
jestem pewna, że nie. Jest inaczej, ale dobrze.