czwartek, 21 lutego 2019

Jak macierzyństwo wygrało z algebrą

Długo nie pisałam, bo... cukrzyca Zosi już nie stanowi "problemu", nie zaskakuje, nie wpływa na jakość i intensywność naszego życia. Oczywiście równie mocno o nią dbamy "cukrowo" jak kiedyś, ale gdzieś w tle zwykłych, codziennych spraw. I jak zwykle, są wzloty i upadki. Na przykład wczoraj znów ceną za udany rodzinny wieczór - 40 urodziny męża - słodkiego taty - było moje nocne czuwanie od 2 do 6 i zbijanie cukru 390 morzem insuliny i łez. Ale czterdziestkę ma się raz w życiu, nic nie odbierze nam radości i zabawy jaką miałam z córami przygotowując wspólnie przez cztery godziny przysmaki na kolację, w tym własnoręcznie pieczone wytrawne bułeczki, guacamole, chipsy z boczku i tort oreo. Nic nie odbierze nam ubawu z zaskoczonej miny solenizanta, który wszedł do ciemnego mieszkania - i został zaskoczony hasłem "niespodzianka" i stołem zastawionym na bogato oraz radości i dumy moich córek ze swoich kulinarnych "perełek" podczas kolacji i świętowania...

W międzyczasie "stuknęła mi" czterdziestka i pierwszy raz od diagnozy pojawiła się pewna myśl... I wracała coraz częściej, zwłaszcza że biologicznie to prawie ostatni dzwonek na... trzecie maleństwo. Wiem, że nasze słodkie mamusiowe grono jest w tej kwestii podzielone, część z nas wybiera nowe życie, a druga część stuka się po głowie i posądza taką "odważną" o brak odpowiedzialności - bo większa szansa na cukrzycę, o egoizm - bo spełniasz swoje zachcianki a narażasz dziecko na chorobę, o głupotę, i o wiele innych bardzo płytkich pobudek... Tymczasem...

Po pierwsze. Moja pierwsza córka Ania jest zdrowa. I co? Wtedy spokojnie planowałam drugie maleństwo, które miało być zdrowe... A Zosia zachorowała na cukrzycę. Więc gwarancja w tą stronę nie działa.

Po drugie. Gdybym się cofnęła w czasie do momentu planowania Zosi i wiedziałabym, że będzie chora, nie zmieniłabym żadnej decyzji. To bardzo wyjątkowe, wrażliwe, kochające życie stworzonko, bez którego świat byłby pusty i pozbawiony sensu.

Po trzecie. Zosia zachorowała, tym samym wzrasta ryzyko, że zachoruje Ania (podobno z 10% na 20%). Więc mam ją rozstrzelać? Stresować się co dzień, że zachoruje i obsesyjnie mierzyć jej poziom cukru we krwi? Żałować, że się urodziła i naraziłam ją na takie ryzyko? W życiu! Jest cudownym, bardzo ważnym człowiekiem w moim życiu i cieszę się, że jest zdrowa. Modlę się, żeby tak było zawsze. Ale jeśli kiedyś zachoruje - będę tak samo szczęśliwa, że jest - jak teraz. Można mieć takie podejście, że "życie to choroba śmiertelna", prędzej czy później każdego z nas coś dopadnie, ale po co?

I w końcu po czwarte. To malutkie nowe życie ma szansę na wszystko, co oferuje świat. Nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć, co je spotka i kiedy... Czy będzie chore, czy zdrowe. Czy szczęśliwe, czy zagubione. Czy samodzielne i przebojowe, czy nieporadne i słabe. Jesteśmy w stanie jedynie je przyjąć, pokochać takie, jakie jest i wskazać drogę, by nauczyło się żyć i kochać życie. I tyle.

Więc wybrałam życie...