wtorek, 8 sierpnia 2017

Odczarowanie wakacji

I po wyjeździe... Dwie rzeczy, które wzięłam zupełnie nie potrzebnie i nie użyłam ich ani razu to... waga i książeczka z kaloriami. Ale po kolei...

Zosię zdiagnozowano 18 sierpnia ubiegłego roku, dwa tygodnie po powrocie z wczasów. Wtedy zawalił się nasz bezpieczny i poukładany świat, a przeskok - sielanka w hotelu nad ciepłym morzem - choroba był ogromny. Wczasy stały się dla mnie symbolicznym pożegnaniem ze szczęściem, długo nie byłam w stanie nawet oglądać zdjęć. Minął prawie rok. I zaplanowaliśmy spontaniczny wyjazd na kemping nie wiadomo który, nie wiadomo gdzie, mniej więcej na zachodnim wybrzeżu Toskani, mniej więcej na dwa tygodnie... Pełni niepokoju i obaw, ale tęskniący za wolnością i przygodą, za luzem wakacyjnym takim samym dla wszystkich, nawet dla Zosi z piątym pasażerem na gapę.

I udało się!!! Wróciliśmy spokojni, pozytywnie nastawieni na ten nowy rok pełen wyzwań - Zosia zaczyna szkołę, ja wracam do pracy. Wszyscy twierdzimy zgodnie, że to były nasze najlepsze wakacje!  Wszyscy lubimy podróżować, więc nawet 1200 km w samochodzie w jedną stronę - mimo zmęczenia - było dla nas ciekawym i pozytywnym doświadczeniem.

Jak było? Świetnie!!! W pierwszy dzień dojechaliśmy do Włoch, w pięknym miasteczku w Alpach zjedliśmy kolację, następnie po przejechaniu jeszcze około 100 km zatrzymaliśmy się w kolejnej urokliwej miejscowości na nocleg, już bardzo niedaleko Wenecji. Kolejnego dnia dojechaliśmy do celu, na kemping nad morzem Tyrreńskim, w okolicach Ceciny. Tam spędziliśmy 9 dni pełnych luzu, relaksu, pływania w morzu i basenie, lodów na każdy podwieczorek, jedzenia - kiedy chcemy i co chcemy, wieczornych imprez dla dzieci, wizyty w miejscowym zoo, zwiedzaniu Pizy... Gorących, długich dni pachnących świeżymi pomidorami z mozarellą, zimnym winem, laskiem piniowym i słoną morską bryzą. Dni pełnych kempingowej swobody, bez hotelowych sztywnych zasad, bez makijażu i bez zmartwień. Piżamę zamieniało się od razu na strój kąpielowy, dopiero wieczorem wskakiwało się na chwilę w jakieś cywilizowane ciuchy... Coś pięknego. Niestety nie było miejsca na kempingu do końca naszego urlopu, ale to też przekuliśmy w niesamowitą przygodę, pojechaliśmy na dwa dni nad jezioro Garda, do pięknej miejscowości Salo, tym razem - ze względu na zbliżającą się długą podróż - do apartamentu w jednej z typowo włoskich kamieniczek, z widokiem na jezioro. W końcu, po kąpielach w jeziorze z łabędziami i kaczkami, długich wieczornych spacerach jego brzegiem, obiadach w knajpkach, pysznych lodach co najmniej dwa razy dziennie - trzeba było wracać. Po przejechaniu kolejnych 1150 km - podziwiając krajobrazy, Alpy, włoskie i austriackie tunele, przeżywając chwile grozy - np. grad na autostradzie z zerową widocznością, kiedy to trzeba było jechać 40 km/h, a niektórzy kierowcy nawet się zatrzymywali, wróciliśmy do domu. Po 13 zaskakujących dniach i przejechaniu prawie 3000 km autem, które kupiliśmy trzy tygodnie przed wyjazdem...

A cukrzyca? Czemu nic nie napisałam o przemyconym przez Zosię piątym pasażerze? Bo zniknęła z naszych głów, Zosia miała dokładnie takie same beztroskie dni, jak inne dzieci. Zobaczyliśmy, że możemy wszystko!!! Tak, jak rok temu. Odczarowaliśmy wakacje!!! Ale ze względu na cel tego bloga, w skrócie opiszę "cukrowe" sprawy. Oczywiście ten fragment naszego ekwipunku był doskonale przemyślany, byliśmy przygotowani na wszystko. Zosia dostawała bazę z pena, który cały dzień siedział w lodówce, wraz z innymi insulinami, pompę podpinaliśmy tylko na posiłki, w razie bolusów przedłużonych - pompa lądowała w wodoodpornej saszetce - i z powodzeniem spędzała kilka godzin w wodzie, pod prysznicem, lub na plaży. Między bolusami - pompa również lądowała w lodówce, lub w saszetce z wkładami chłodzącymi, więc mimo upałów - wkłucie i insulinę zmienialiśmy co drugi dzień. Sensory libry w tych mokro - upalno i potno - piaszczystych warunkach wytrzymywały 6 - 7 dni, ale przez ten krótki czas urlopu mieliśmy to w nosie. Byliśmy na to przygotowani. A liczenie posiłków? Na podstawie rocznych obserwacji, dokładnego ważenia i liczenia - opracowałam wczasowy algorytm, który działał bez zarzutu w 80% przypadków i wyglądał tak: ustalenie co Zosia zje, obserwacja, ważenie wzrokowo - ręczne, chwila namysłu z wykorzystaniem rocznego doświadczenia i kluczowe pytanie do męża: ja myślę, że to jest około 450 kalorii, a Ty? Po ustaleniu wspólnej wersji następowało podanie odpowiedniego bolusa, po równie "dokładnym" jak w przypadku ważenia ustaleniu procentowego rozkładu białek - tłuszczy i węglowodanów. Na każdy podwieczorek były lody, czasem dwa! Na każde śniadanie były płatki na mleku, oczywiście po kawałku żółtego sera. A cukry? Nie były idealne, zdarzały się spadki, zwłaszcza po długim pływaniu, spacerze, lub tańcu; zdarzały się góry wymagające korekty, lub spowodowane awarią wkłucia lub przegrzaną insuliną, lub... o zgrozo! Jeden raz nie podałam bolusa do posiłku, wszystko ustawiłam, po prostu o jeden raz za mało nacisnęłam act... Ale były do ogarnięcia. I były szybko ściągane na właściwy poziom, dzięki librze i transmiterze. I nauczyłam się, że dzień w aucie = baza b. Jedyna rzecz, jaka mnie lekko stresowała pod namiotem, to... cukrowy alarm na laptopie w środku nocy. Niestety nierzadko budził naszych współurlopowiczów, oczywiście przed nami... Ale nic nie jest doskonałe...