wtorek, 14 lutego 2017

Jak „pechowy trzynasty” okazał się Walentynkowym dowodem Miłości…

Jestem osobą wierzącą w Boga, nie pecha. Ale wczoraj, 13 lutego przez moment było inaczej. Na szczęście szybko dostałam bardzo czytelne pouczenie na temat, że nasza perspektywa postrzegania rzeczywistości jest bardzo ograniczona, a do tego mamy wyjątkowy talent na jej podstawie wydać błędny osąd. Na szczęście jest Ktoś, kto każdą naszą porażkę potrafi przekłuć w sukces…  A było tak:

Wróciłam z Zosią z przedszkola, zjadłyśmy obiad, i już zamierzałam zapaść w moją ulubioną, poobiednią drzemkę, gdy nagle… sensor na ramieniu córki przestał działać. Zdarzyło się nam to po raz pierwszy, był to już chyba ósmy (czy dziesiąty?) sensor, na domiar złego ostatni, który mieliśmy w domu (nowe miały przyjść dopiero za dzień lub dwa…). W tym momencie straciłam grunt pod nogami. Radziłam sobie bez niego po wyjściu z Zosią ze szpitala, ale wtedy nie miałam pojęcia o tendencjach! W zasadzie mając tę wiedzę przekonujemy się, że mają one dużo większe znaczenie niż to, ile tego cukru w danym momencie faktycznie jest. Wiedząc, jak szybko cukier potrafi spaść z 200 do 60 (u Zosi czasem nawet w 30 minut) i mając świadomość, że córa jest po chorobie, i jesteśmy na etapie zmniejszania przeliczników, drugi raz w historii choroby Zosi w ciągu sekundy zawalił mi się świat  (na pewno spotęgował to odczucie ogromny brak snu…). Zamiast ułożyć się do wyczekanej drzemki - usiadłam, zadzwoniłam do męża (który zareklamował sensor i ogłosił na pewnym portalu cukrzycowym, że „na gwałt” potrzebujemy nowego), i rozpłakałam się z bezsilności. Wtedy podeszła do mnie moja sześcioletnia, dojrzała córeczka, przytuliła mnie, i powiedziała spokojnie: „mamusiu nie martw się, przecież kiedyś bez sensorów radziłaś sobie świetnie z moimi cukrami, a ja teraz czuję się na cukier 110” (cukier wynosił wtedy 106). Ogarnęłam się szybko, i zawstydzona lekko dojrzałością Zosi, której mi zabrakło - zostałam postawiona do pionu. Do końca dnia mierzyłyśmy glikemię z palca co godzinę; ale cały czas byłam pełna obaw, jak minie noc, jak minie kolejny dzień w zerówce bez ciągłego podglądu glikemii. I wtedy miały miejsce dwa niesamowite wydarzenia:

Kolejny raz przekonałam się, jak dobrzy mogą być ludzie! Odezwała się do nas pewna pani ze słodką córeczką (na forum cukrzycowym) i zaproponowała pożyczkę. Mało tego, okazało się, że jak Zosia zachorowała, dostaliśmy od wspólnego znajomego jej numer telefonu, w razie gdybyśmy potrzebowali wsparcia!!! Spośród tysięcy osób, zareagowała właśnie ona! Niesamowite. Oczywiście mąż pojechał po sensor i wrócił z nim parę minut po północy. Śmiejemy się teraz, że Zosia dostała Walentynkę od swojego Anioła Stróża. Czy mogłyśmy dostać większy dowód Miłości?

Kolejna sprawa. Cukry Zosi skaczą. To ich ulubione zajęcie 🙂 Nie było dnia (od diagnozy), żeby „górka po posiłkowa” nie przekroczyła 200, lub któryś dołek nie zjechał w okolicę „dolne 80”. Natomiast wczoraj, 12 pomiarów z palca (od 14 do 2 w nocy, z dwoma posiłkami po drodze) mieściło się w przedziale (80, 140). Jak to możliwe?

To był długi, zaskakujący i pouczający przełom „pechowego trzynastego” i Walentynek. Ja dostałam pstryczka w nos, zostałam wybita z rutynowego już polegania na sprzętach elektronicznych, dzięki czemu znów jestem czujna, wiem, że jutro zawsze może zaskoczyć. Znów przekonałam się również, że świat jest pełen Aniołów.  I że nigdy, przenigdy nie jesteśmy z problemem sami, tylko trzeba się otworzyć. A Zosia? Stwierdziła, że musi wycałować swojego Anioła Stróża po stopach...





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz