poniedziałek, 13 marca 2017

Przejście z fazy "wow jaka jestem w tym dobra" w fazę "szara rzeczywistość mamy cukiereczka"

Moje słodkie macierzyństwo weszło w trzecią, chyba ostatnią fazę. Najpierw było kompletne załamanie, pretensje i łzy; potem - jestem silna, dam radę, jestem w tym doskonała, mogę góry przenosić, Zosia ma dobre wyniki dzięki mnie; a teraz? Teraz dopadła mnie zwykła codzienność. Zrozumiałam, że niewiele zależy ode mnie. Ani dobre cukry, ani za duże, ani za małe; moja rola to obserwacja i szybka reakcja. I tyle. Reszta - to kaprysy zołzy CT1, która robi z Zosi zdrowiem, odpornością i nastrojem co chce. I to mnie przygnębia. Ale trzeba się z tym ostatecznie pogodzić i spełniać swoją rolę najlepiej, jak się da. Jakoś tak mam, że wraz ze wzrostem glikemii u córki wzrasta we mnie niepokój, poczucie "znów mi się nie udało nad tym zapanować", i rozpaczliwie próbuję przejąć kontrolę i wygrać za wszelką cenę, a to tak nie działa. Cukier HI po prostu się zdarza, czasem nie ma ochoty ustąpić po jednej korekcie, czasem po dwóch, czasem po trzech; a czasem - zdążę pomyśleć o korekcie, przygotować pena, kłuję paluszek i... cukier 120. I z tym jest mi się najtrudniej pogodzić. Z tą nieprzewidywalnością. A złośnica CT1 jest przewrotna, czasem wyregulowane dni z przedziału 80 - 140 usypiają moją czujność, znów wydaje mi się, że nad wszystkim panuję, ale nie na długo... Zrozumiałam, że tu nie chodzi o idealne dobranie przeliczników do idealnej diety, tylko o szybkie dostosowywanie się do zmian. I nie można zbyt długo myśleć "co się stało, co zrobiłam nie tak, że cukry znów są złe"; trzeba myśleć "co mogę zmienić, żeby cukry jak najszybciej wróciły do normy" i działać. Nie da się oswoić tej złośnicy, ale da się ją dzień po dniu poskramiać.


Zosia zalicza aktualnie wielki COME BACK, jeśli chodzi o zapotrzebowanie na insulinę. Zaliczyłyśmy dość długą remisję, która dzielnie powracała na kilka dni między chorobami, ale wygląda na to, że przegrała walkę. A szkoda.  Ten fakt również nie nastraja mnie optymistycznie, delikatnie mówiąc. W ciągu dwutygodniowej walki z wirusem z kategorii "zero gorączki i gluty do pasa", z 5 jednostek insuliny na dobę zrobiło nam się 10.  A cukry bardzo często przekraczały 300 mg/dL, i nie łatwo dawały się "zbić", zwłaszcza między 19:00 a 24:00 były wyjątkowo uparte. I tak po kilku dniach zwiększania przeliczników zaczęły wracać na właściwy poziom, nie zostawiając śladu po remisji. No to mamy "wiosenne zmniejszenie zapotrzebowania na insulinę" - śmiejemy się z mężem; gdzieś wyczytaliśmy, że jest coś takiego.

A Zosia? Biedna od dwóch tygodni ma razem ze mną  homeoffice, na co stwierdziła: "mamusiu, ja już wolę tą cukrzycę od tych innych chorób, bo trzeba tylko dawać zastrzyki i dobrze liczyć jedzenie, a przez te wirusy nie mogę chodzić do przedszkola, jeździć na hulajnodze i ciągle muszę brać jakieś inne leki".

A kontrola glikemii? Wystarczy spojrzeć na zegarek. U fryzjera, w kinie, na zakupach - spoglądam na zegarek i mam aktualny odczyt. To zwiększyło mój spokój i umiejętność odpoczywania od choroby Zosi (wbrew pozorom) gdy jestem poza domem, i zwiększyło bezpieczeństwo córki oraz komfort psychiczny osoby, która aktualnie z nią została. W sumie częściej sprawdzam na zegarku poziom słodkości mojego cukiereczka, niż godzinę. Nie ma to jak SUGARWATCH!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz